ul. Kościuszki 5, 34-300 Żywiec, tel. 33 475 13 50

Legendy żywieckie

Plik z tekstami wszystkich znajdujących się poniżej legend można pobrać tutaj.

Legenda o pochodzeniu nazwy miasta

Znanych jest wiele legend i opowiadań na temat powstania miasta i jego nazwy. Najbardziej rozpowszechnioną jest wersja zapisana w „Chronografii albo Dziejopisie Żywieckim” Andrzeja Komonieckiego

„...To miejsce na którym miasto Żywiec z gruntami zasiadło, naonczas lasem bukowym było, na którym się obficie bukwie rodziło. Gdzie okoliczni mieszkańcy, (...) stada świni swoich pasali, zowiąc ten las Zaypus, to jest Świni Las. (...) Albowiem z tego świni pasienia tego miasta osada się stąd stała, (...) i stąd ulubiwszy sobie miejsce, w mieszkanie się ludzi to miejsce obróciło i od obfitości żywienia świni i rozlicznych w tych górach rzeczy i pożywienia, zasiadszy, kielka chałp Żywcem nazwano”.

Istnieje też wersja, że nazwa pochodzi od żubra schwytanego żywcem w okolicach Międzybrodzia przez mieszczan żywieckich, którzy złapane zwierzę księciu oświęcimskiemu, jako panu swemu podarowali, a on na pamiątkę tego zdarzenia nadał miastu herb „żubrzą głowę, a na niej lotnego orła”.

Legenda o królu Żyw

Dawno, dawno temu w pięknej dolinie otoczonej zewsząd górami stał wielki zamek w którym mieszkał z rodziną król Żyw. Był królem bardzo dobrym i sprawiedliwym, którego poddani bardzo lubili. Kiedy król zmarł, jego poddani postanowili, że cała okolica na cześć zmarłego króla nazwie się Żywiec.

„Jak powstał Żywiec”

Działo się to wtedy, kiedy Pan Bóg stwarzał świat. Siedział sobie w przestworzach na chmurze niczym w pierzynie i dumał nad tym , jak świat ma wyglądać.
Aniołki, które Mu usługiwały robiły to, co On wymyślał. Stworzył Pan Bóg glinę, ulepił z niej kulę ziemską i powoli spuścił na dół. Ona zaczęła mocą niebieską rosnąć. Rosła i rosła niczym chleb na drożdżach, aż stała się tak ogromna, jaką jest do dzisiaj. Rozpalił na niebie Słońce aby Ziemię ogrzało. Następnie stworzył siły nadprzyrodzone i wysłał na Ziemię przykazując, aby każda pora roku miała w odpowiednim czasie swoje panowanie. Aniołki miały doglądać aby woli Bożej stało się zadość.
Wszystko ukształtowałoby się według woli Boga gdyby nie wiatr. Tak mu się latanie po całej Ziemi spodobało, że przez swoje hulanki narobił strasznego zamieszania. Przez jego to wybryki jest w pewnych miejscach wieczna zima, a znowu gdzie indziej upał, że nie można wytrzymać. Wiatr dmuchał po Ziemi tak silnie, że przenosił wysuszoną glinę z miejsca na miejsce. Dlatego to powstały głębokie doły, a gdzie indziej usypał bardzo wysokie góry. Kiedy aniołki opowiedziały Panu Bogu o postępkach wiatru, Ten się okropnie rozgniewał. Twarz Jego ciemniała od gniewu, aż na całej Ziemi zrobiło się ciemno, chociaż był dzień. Potem jak nie zaczął ciskać błyskawicami za wiatrem.
- Ty szaleńcze – grzmiał z wysokości - za to żeś nie uszanował mojej woli, będziesz się wiecznie błąkał po świecie. Każda moc nadprzyrodzona będzie miała czas na odpoczynek. Ty jeden nigdy!
Potoki deszczu spływające podczas gniewu Bożego wypełniały doły wodą. Tak powstały rzeki, jeziora, morza i oceany.
Wiatr uciekł przed gniewem Bożym i zaszył się między górami. Aniołki przestraszone klątwą Boga użaliły się nad Wiatrem i chciały go usprawiedliwiać. Zaczęły Panu Bogu opowiadać jeden przez drugiego, że nie wszystko jest takie złe co wiatr narobił.
- Popatrz się miłościwy Panie jakie piękne góry usypał.
– Bóg Ojciec przestał grzmieć, popatrzył na góry, które jaśniały w słońcu tworząc przepiękny widok. Były to nasze Tatry.
- Dlaczego tak mało? Usyp więcej gór – rozkazał Bóg Wiatrowi.
Lecz on był nie tylko nieposłuszny ale również leniwy i krnąbrny. Dlatego to o człowieku niezrównoważonym mówi się, że ma wiatr w głowie. Nie chciało mu się takich wysokich gór sypać, tylko dużo mniejsze. Szczyty miały zaokrąglone i żeby trochę zamaskować swoje nieposłuszeństwo posiał górom po wierzchołkach gęste lasy. Tak to powstały nasze beskidzkie gronie. Były na swój sposób piękne, podobały się Stwórcy jak i aniołkom, pomiędzy którymi jeden był wyjątkowy.
Odznaczał się nie tylko pracowitością lecz i również wszechstronnymi zdolnościami. Przy tym był bardzo wesoły i wymyślał przeróżne ucieszne zabawy. Lubiły go wszystkie anioły a sam Pan Bóg darzył go sympatią i zwykł mawiać, że pomyślunku i życia to on ma za dwóch.
Gdy Pan Bóg zmęczony gniewem po grzmotach za Wiatrem zaczął drzemać, aniołom było nudno. Zaczęły namawiać wesołego aniołka, żeby ich czymś zabawił. On nie dał się długo prosić i wymyślił granie, taniec i śpiewanie. Puścił się w tany, przytupując, klaszcząc w ręce robił przysiady, a że mu skrzydła przeszkadzały w tańcu - to je odpiął i rzucił precz. Wszystkie aniołki ruszyły za nim w tany i nikt nie zauważył, że wesołek tak się zagalopował, że z chmury spadł.
Kiedy spadał na Ziemię w śmiertelnym strachu zawołał:
- Matko Boska, ratuj, ratuj!!!
Matki Bożej w niebie jeszcze wtedy nie było, ale każdy, kto z niebezpieczeństwem się zmaga, zawsze najpierw na pomoc matkę wzywa. Aniołki posłyszały wołanie o ratunek, w mig pojęły co się stało i zaczęły budzić Boga Ojca. Wołały jeden przez drugiego:
- Panie Boże, bo spadł, bo spadł. On odpiął skrzydła i się na górach roztrzaska – lamentowały wszystkie.
Bóg Ojciec zaspany pyta:
- Kto spadł? Aniołki nie wiedziały co odpowiedzieć, bo nie miały imion. Nareszcie któryś z aniołków wykrztusił:
- Spadł ten, no ten Ży, Ży, Ży – Żywczak.
Bóg Ojciec uniósł rękę, góry się rozstąpiły i w ten sposób powstała Żywiecka Kotlina. Aniołek spadł na równinę, otrząsnął się ze śmiertelnego strachu i porozglądał wkoło. Widok był tak piękny, że chociaż zrzucono mu skrzydła, żeby mógł wrócić do nieba, postanowił, że zostaje.
Wkrótce Pan Bóg stworzył ludzi, którzy osadę na jego pamiątkę Żywcem nazwali.
Upłynęło wiele lat, a że Matka Boża uratowała wesołego aniołka od śmierci, kościół katedralny pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Żywcu stanął.
Może tak powstał Żywiec, może inaczej, ale w każdej legendzie ziarenko prawdy zaplątać się musi.

Autor: Waleria Prochownik

„Zamek Skrzyńskich”

Najbardziej owianym legendą jest sam szczyt góry Grojec. Prawdą jest, że w średniowieczu wzniesiony był na nim obronny zamek. Właściciele zamku Włodek i Bożywoj Skrzyńscy herbu Łabędź ze Skrzynna trudnili się rozbojem. Napadali na bogate karawany kupieckie i rabowali ich towary oraz zabierali pieniądze. Legenda głosi, że na wskutek klątwy zamek zapadł się pod ziemię wraz z całym bogactwem, a stało się to, o północy podczas Wielkiej Nocy. Dlatego też każdego roku o tej porze, uchyla się skała po zachodniej stronie Grojca od strony browaru, dając dostęp do skarbów. Nikt do dzisiaj nie wie jak długo skała jest odchylona, prawdopodobnie bardzo krótko. Opowieści głoszą, że każdy śmiałek, który tam wszedł do środka olśniony bogactwem zapominał o pośpiechu i pozostawał tam na zawsze. Uwolnić śmiałków mógłby ten, kto o północy w świetle księżyca, zaora wzgórze na kolanach dwoma wołami. Wtedy też ma pojawić się na starym miejscu obronny zamek.

„Beczka na żywieckim zamku”

Wieść o tym, że na dziedzińcu żywieckiego zamku pojawia się mglista postać, tocząca wielką beczkę, rozeszła się lotem błyskawicy wśród okolicznych mieszkańców, którzy orzekli, że jest to upiór Skrzyńskiego, który musi swoje odpokutować. Skrzyńscy byli rycerzami rozbójnikami, napadali na bogate karawany kupieckie i orszaki wielmożów, nie bali się nikogo i niczego. Spytko władał warownią na Grojcu, która górowała nad całą doliną Soły, był hardy i okrutny, zawsze potrafił ujść pogoni i wywinąć się sądom. Znał każdy górski przesmyk, każdą szczelinę i najbardziej ukrytą ścieżkę. Budziło to niepokój nie tylko panów z Żywca, ale i samego króla Władysława Jagiellończyka. Aż wreszcie skończyła się cierpliwość monarchy. Szalę przechylił napad, którego dokonał kamrat Skrzyńskiego. Podniósł on rękę na córkę króla, Elżbietę. Królewna uciekła ale dwórki, które towarzyszyły jej w podróży zostały zamordowane. O udział w zamachu oskarżono Skrzyńskiego. Na Grojec ruszyły królewskie oddziały. Rozpoczęło się prawdziwe oblężenie. Trudno było zdobyć znajdujący się na szczycie zamek. Postanowiono wziąć rozbójników głodem i pragnieniem. Po paru tygodniach zmuszono ich do poddania się. Herszt rabusiów - Skrzyński, nie mógł liczyć na łaskę króla. Na próżno błagał o litość, wyrok wydał sam król. Skazano go na śmierć. Rozbójnik został wsadzony do beczki, nabitej wewnątrz gwoździami, a beczkę spuszczono z zamkowej góry. Wieść o śmierci okrutnika rozeszła się bardzo szybko. Niedługo po tym wydarzeniu na dziedzińcu żywieckiego zamku ujrzano niewyraźną postać, toczącą z hukiem wielką beczkę. Po chwili zjawa rozpłynęła się w powietrzu i tylko spod ziemi dobiegał jeszcze głośny dudniący głos. Legenda głosi, że to duch Skrzyńskiego pokutuje za swoje popełnione złe czyny. Mimo, że to już wiele lat minęło, to na zamku ciągle jeszcze słychać upiorne dźwięki, bo Skrzyński toczy beczkę raz w stronę Grojca, a drugi raz w stronę ulic odchodzących od zamku. Ten, kto chce usłyszeć te dźwięki, musi cierpliwie czekać, aż nastanie czarna noc i pilnie nadstawiać uszy.
...Nie ma już śladu po zamku Skrzyńskich zbudowanym na wyniosłym, górującym nad Żywcem Grojcem, ale w Żywcu do dzisiaj się mówi o tym, że żołnierze króla dotarli do warowni na Grojcu podziemnym korytarzem, który łączył górę Grojec z zamkiem. Ile w tym prawdy? Kto poznał ten korytarz? Do dzisiaj nie wiemy.

„Historia góry Grojec”

Dawno, dawno temu, za czasów, których już nikt nie pamięta, żył sobie na tym świecie skrzypek zwany Jecem. Chłopak mieszkał w Beskidach, a dokładnie w Żywieckiej Kotlinie. Żyło mu się spokojnie przez całe dzieciństwo dopóki ojciec mu nie umarł. Matka pracy znaleźć nie mogła, dlatego chłopiec postanowił zarabiać na grze i śpiewie.
Pewnego dnia, gdy Jec przechodził koło góry bez nazwy, spotkał piękną dziewczynę z koroną na głowie.
- Witaj piękna panienko – rzekł do niej. - Witaj. Kim jesteś? Skąd się tu wzięłaś? – spytał
- Jestem księżniczką, córką królowej Beskidów. A na imię mi Lasbora. Pytałeś skąd tu się wzięłam, a więc jestem tu za karę. Widzisz tę górę – i wskazała na górę bez nazwy. Jeszcze niedawno była równa, ale ja źle postąpiłam i wiele ziemi się z niej osunęło. Teraz mam wymyśleć jej nazwę, i chociaż mam na to dużo czasu, nic nie mogę wymyśleć.
- Chętnie ci pomogę – powiedział Jec.
- Naprawdę jak mam tobie dziękować – odpowiedziała Lasbora.
Długo jeszcze rozmawiali, a że dziewczyna nie miała się gdzie podziać, chłopiec zaproponował jej by zatrzymała się u niego.
Minął tydzień od spotkania, a oni wciąż nie potrafili wymyślić nazwy. Jeżeli Lasborze było smutno, Jec grał jej na skrzypcach najzabawniejsze melodie, tak że dziewczyna od razu się rozweselała.
Wkrótce zapomnieli o karze dziewczyny i o wszystkich smutkach. Traktowali się jak rodzeństwo. Ich szczęście nie trwało długo. Przyszła sroga zima, a w dodatku plony w lecie nie były obfite. Matka Jeca ciężko zachorowała. Nie mogła ani jeść ani pić. Miała bardzo wysoką gorączkę i po kilku dniach zmarła. Została pochowana na szczycie góry. Lasbora obwiniała się o jej śmierć. Całymi dniami przesiadywała na jej grobie i przepraszała za to, że pojawiła się w ich życiu. Mówiła, że gdyby nie ona, Jec bardziej by na matkę uważał i nie zachorowałaby i nie umarła.
Nie chciała by się ktoś do niej zbliżał, bo jak mówiła, przynosiła pecha. Nic jej nie potrafiło pocieszyć, nawet wesołe piosenki Jeca, które tak bardzo lubiła. Coraz bardziej zamykała się w sobie. Nie jadła, nie piła, nie dbała o siebie. Była blada, nie spała. Strojna, piękna panna, stała się cieniem człowieka. Ciągle dręczyła ją myśl o śmierci matki chłopaka. Starała się to zagłuszyć pracą, ale nic nie pomagało. Próbowała także innych sposobów. Nocami wymykała się nad rzekę, gdzie przebywała aż do wschodu słońca. W dzień pod pretekstem zbierania chrustu, chodziła na długie spacery. Jeśli wracała po ciemku, mówiła, że nie mogła nic znaleźć. Po pewnym czasie przestała z kimkolwiek rozmawiać. Siedziała tylko przy oknie i wpatrywała się w górę bez nazwy. Gdy Jec to zauważył, przypomniał sobie o jej zadaniu.
- Może nazwa dla góry ożywi Lasborę – pomyślał.
Minął miesiąc, a Jec już nie miał nadziei na to, że wymyśli nazwę, chociaż myślał dniem i nocą.
Pewnego dnia, gdy Jec wrócił z gospody, gdzie grywał na skrzypcach usłyszał ciche słowa dobiegające z pokoju, gdzie zawsze siedziała Lasbora.
- Muszę to zrobić – powiedziała – muszę!
Początkowo Jec tego nie rozumiał. Ale udało mu się to zrozumieć po tygodniu. Było to w środę w dzień targowy. Lasbora wstała wczesnym rankiem i poszła nad rzekę. Była tam sama do czasu, dopóki Jec jej nie znalazł.
Po kilku godzinach siedzenia w ciszy powiedziała, że jeżeli nie wymyśli nazwy dla góry, sprowadzi na całe Beskidy ogromne nieszczęście. Jec myślał, że Lasbora wróci do domu na noc, ale nie zrobiła tego. Nad ranem skrzypek wyruszył na poszukiwania królewny, która jak się domyślał ukryła się w lesie na stoku góry. Szukał jej cały dzień, lecz nie znalazł. Pomyślał, że wróciła do swojej matki Królowej Beskidów.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Pewnego letniego dnia doszła do Jeca wiadomość o odnalezieniu Lasbory. Była bardzo ciężko chora. Żaden z lekarzy nie wiedział co jej dolega. Nie pomagały wywary ziołowe ani żadne lekarstwa. Była to dziwna choroba. Jej objawami nie była ani wysoka gorączka, ani kaszel, ból głowy, nie był to też ból mięśni, stawów czy kości. Widać było, że tę dziewczynę coś dręczy od środka. Lasbora była bardzo wycieńczona, co oznaczało, że od dawna nic dobrego nie jadła. Była blada a jej prawie fioletowe wargi wyglądały, jakby ich właścicielka już od dawna nie żyła.
Jec nie wiedział co robić by ratować dziewczynę. Lasbora była coraz słabsza i coraz bliższa śmierci. Jej ostatnim życzeniem było, aby Jec dokończył jej misję. Powiedziała także, że chce być pochowana na szczycie góry obok jego matki.
Pochówek był bardzo cichy. Jec całymi dniami siedział przy grobie matki i Lasbory i grał im najpiękniejsze melodie jakie znał. Był bardzo samotny, zaniedbywał pracę, w końcu umarł z tęsknoty.
Gdy halny hulał między drzewami na owej górze, górale Żywieccy powiadali, że to gra Jec. A w gwarze ludowej słowo gra brzmiało gro. Od tego powiedzenia wzięła się nazwa góry GROJEC, u której stóp płynie rzeka Soła.

Autor: Maria Gołąb

„Pokutnik z Grojca”

Żywiecka Kotlina, którą by można było nazwać przedsionkiem raju, ma swego strażnika. Jest nim góra Grojec, przyglądająca się od wieków jej rozwojowi. Góra ta zwana przez miejscowy lud „zamczyskiem”, kryje w sobie wiele tajemnic. Przed wiekami wznosił się na niej zamek, którego właściciele napadali na kupców zdążających od Czech w stronę Krakowa. Od południowej strony u jej podnóża i na samym szczycie, leżą różnej wielkości kamienie i głazy. Prawdopodobnie są to dawni książęta pokutujący za swe występki.
Dawno temu, może przed stu laty, a może i więcej, kawaler ze Sporysza rozmiłował się bardzo w pannie z przeciwległej strony Grojca z Wieprza. Co niedzielę spieszył on do swej ukochanej polami u podnóża Grojca.
Był początek długich letnich dni i bardzo krótkich nocy. Pewnego razu gdy wracał z powrotem było już koło północy gdy zbliżał się do góry. Była pełnia księżyca. Powietrze przesiąknięte bujną roślinnością wydzielającą przepyszne aromaty, a poświata księżyca w tajemniczy sposób oświetlała urokliwy zakątek. Nie wiedząc dlaczego, zaczął się wspinać na wierzchołek Grojca. Gdy stanął na szczycie, nie wiadomo z jakiej przyczyny dziwny dreszcz przeszył go od stóp do głów. Gdzieś zniknęła jego odwaga i w myślach uświadomił sobie, że przecież jest północ. Czym prędzej wąziutką ścieżką zbiegł w dół. Raptem niby spod ziemi wyrosła przed nim olbrzymiego wzrostu postać. Wkoło panowała przejmująca cisza. Nawet wiatr pierzchnął gdzieś w oka mgnieniu. Chłopak w odruchu samoobrony chciał rzucić się do ucieczki lecz nogi niczym wrośnięte w ziemię nie mogły się poruszać. Wreszcie olbrzym przemówił i choć stał na odległość dwóch kroków, głos jego wydobywał się jakby z czeluści studni.
- Kto jesteś i co tu robisz o tej porze? Od przeszło trzech wieków krążę tu w każdą pogodną noc przy pełni księżyca i nigdy żywej duszy nie spotkałem. Nie czekając na odpowiedź, zaczął swoją spowiedź, od której młodzieńcowi krew krzepła w żyłach i włosy stawały na głowie.
Pokutnik opowiadał:
- Muszę obchodzić przy świetle księżyca te miejsca, w których ze swoją kompanią dokonywałem rozboju. Te krzewy – wskazał ręką na krzaki dzikich róż i tarniny – to wszystko są ofiary naszych napaści. Muszę chodzić, a one rozdzierająco proszą o litość, czepiają się moich szat, ich kolce ranią mi ręce. Nie masz dla mnie wybawienia. Musiałby jakiś śmiałek przyjść dwanaście razy o północy podczas pełni księżyca w każdą pogodną noc i słuchać mojej spowiedzi. Dopiero w dwunastej godzinie zrzucę z siebie ciężar win. Dopiero po dwunastu godzinach zdążę wszystko wypowiedzieć. Gdy mnie wybawisz powiem ci zaklęcie, które wypowiesz. Musisz przed tym obrysować święconą kredą skałę znajdującą się z południowej strony Zamczyska. Wówczas ta skała się obsunie i otworzy ci wejście do pieczary gdzie są niezliczone skarby. Przyjdź za miesiąc, wtedy pokażę ci tajemnicze zakątki na górze. Zamek cały z powodu klątwy zapadł się pod ziemię. Klątwę rzucili miejscowi włościanie. Wyrabiali oni u książąt na Grojcu i zostali perfidnie oszukani. Ziemia ta, kryje niejedną tajemnicę. To źródło, które u podnóża Zamczyska się znajduje powstało z krwi pomordowanych, która lała się strumieniami, wsiąkała w ziemię i w tym miejscu wypłynęła. Nawet podczas największej posuchy, to źródło nie wysycha. Jeszcze ci pokażę... - i w tym momencie zahukała sowa trzy razy.
- Na mnie już czas – wyjęczał żałośnie olbrzym, muszę już odejść na swoje miejsce i stać się kamieniem.
- Pamiętaj! Przyjdź, przyjdź! – powtarzał oddalając się a wraz z nim pohukiwała sowa od strony lasu.
Młodzieniec wreszcie oderwał nogi od ziemi i niczym na skrzydłach popędził do domu. W ubraniu rzucił się na łóżko i zasnął kamiennym snem. Obudził się dopiero nazajutrz, nie można się było go bowiem dobudzić. Po przebudzeniu zauważył, że ze strachu posiwiały mu włosy na skroniach. Nic nie pamiętał o czym opowiadał mu duch. Pamiętał tylko, że za miesiąc ma znowu z nim się spotkać i o skarbach ukrytych w szczycie góry. Strach był jednak silniejszy od chęci posiadania skarbu. Nawet przestał chodzić do dziewczyny.
Chociaż opowiadał on bardzo często swoją historię, nikt nie kwapił się w księżycową noc na Grojec. Być może odkąd krzyż stoi na szczycie dusze nań pokutujące uzyskały odpuszczenie win, a może dotychczas nie.
Któż to wie?...

Autor: Waleria Prochownik

„Legenda o bigini Żywii”

Dawno, dawno temu, pewna boginka szukała swojego miejsca na Ziemi. Zawędrowała do pięknej kotliny pomiędzy górami. Tu postanowiła zostać i pomagać ludziom.
Żywia, bo tak jej było na imię, znała leczniczą moc roślin, wróżby i zaklęcia. Jej towarzyszami podróży były oswojone zwierzęta: żubr i orzeł.
Do chaty Żywii przychodzili okoliczni mieszkańcy, prosząc o pomoc w chorobie i troskach.
Pewnego dnia do kotliny przybył wysłannik króla Bolko. Bolko od wielu lat, we wszystkich krajach szukał leku dla ciężko chorej córki króla. Okoliczni mieszkańcy zaprowadzili Bolka do Żywii. Żywia nie znała leku ani zaklęcia na chorobę królewny. Było jej tak bardzo żal królewny, że zapłakała.
- Weź moje łzy, one pomogą. Mój orzeł wskaże ci drogę powrotną, a żubr zawiezie cię na swym grzbiecie - powiedziała Żywia.
Bolko podziękował i odjechał. Cenne łzy Żywii pomogły chorej królewnie. Chcąc podziękować bogini za dar życia, król wraz z córką wyruszył w podróż do górskiej kotliny.
W chacie już nie zastał Żywii, a mieszkańcy powiedzieli królowi, że jej łzy utworzyły źródełko, które ma leczniczą moc. Dobry i szlachetny król nazwał to miejsce Żywcem, a wiernego orła i żubra umieścił w herbie tego miasta.

Autor: Paulina Kwaśna

„Nimfa Żywia”

Dawno, dawno temu u stóp góry Grojec, było małe miasteczko. Mieszkali w nim dobrzy ludzie, pomagali sobie wzajemnie, byli bardzo życzliwi dla siebie.
Każdy podróżny mógł u nich znaleźć gościnę, każdy biedny mógł liczyć na miskę zupy i kąt do spania.
Mieszkańcy miasteczka żyli więc sobie spokojnie i dostatnio ale w sercu nosili wielki smutek, bo miasto ich nie miało nazwy. Bardzo to mieszkańców smuciło i martwiło.
Myśleli więc i myśleli. Dumali i dumali i nic nie mogli wymyślić. Wreszcie pewien młodzieniec powiedział do mieszkańców: wybiorę się i pójdę na górę Grojec, tam w ciszy być może wymyślę jakąś nazwę dla naszego miasta.
I poszedł.
Kiedy wyszedł na szczyt góry, skąd roztaczał się piękny widok, zobaczył siedzącą na kamieniu i płaczącą młodą kobietę.
- Kim jesteś i dlaczego płaczesz, czy ktoś cię skrzywdził? - zapytał młodzieniec.
Kobieta odpowiedziała:
- Jestem leśną nimfą, na imię mam Żywia i jestem bardzo nieszczęśliwa. Mam wiele sióstr, każda z nich ma w opiece jakieś miasto lub wioskę, tylko ja nie mogę znaleźć osady dla siebie.
- To wspaniale! - krzyknął młodzieniec – nasze miasto nie ma swojej opiekunki. Opiekuj się naszym miasteczkiem – zaproponował.
Żywia z wielką radością zgodziła się na tę propozycję. Młodzieniec wrócił do miasteczka z wiadomością: mamy opiekunkę nimfę Żywię.
Mieszkańcy bardzo się z tego ucieszyli, a Żywia bardzo opiekowała się miastem. Mieszkańcom wiodło się coraz lepiej. Z wielkiej wdzięczności nadano osadzie nazwę ŻYWIEC pochodzącą od nimfy Żywii, która nadal opiekuje się naszym miastem.

Autor: Monika Głazowska

„Legenda o rzece Sole”

Dawno, dawno temu, gdy nie powstało jeszcze państwo polskie, przez puszcze leżące nad Wisłą i Odrą wędrowały plemiona Celtów. Niewielkie plemię, któremu przewodził stary, mądry Dajko, odłączyło się od reszty i pobłądziło wśród łagodnych, lesistych wzgórz.
Torek ukochany wnuk Dajko został raniony przez dzika i niesiony na noszach z gałęzi, spowalniał marsz. Kiedy nadeszła noc, plemię rozbiło obóz nad rwącą górską rzeką. Nocą Dajko czuwał przy noszach umierającego wnuka. Nagle z nadrzecznej mgły wyłoniła się kobieta, podeszła do noszy i wodą niesioną w dłoniach napoiła Torka. Piękna nieznajoma znikła we mgle. Kobieta przychodziła co noc, a Torek czuł się coraz silniejszy. Kiedy poczuł się zupełnie dobrze, zjawa z nadrzecznej mgły przestała przychodzić. Uszczęśliwiony Dajko nadał rzece imię SOŁA co w jego języku oznaczało - „Dająca Siły”.

Celtowie odeszli, powstało państwo polskie i miasto Żywiec. Przez wieki jego mieszkańcy walczyli z różnymi przeciwnościami losu i wrogami. Może to rzeka Soła dawała im siły i pozwalała przetrwać najtrudniejsze chwile.

Autor: Magdalena Czulak

„Podarunek Matki Boskiej”

Kiedy Matka Boża była już w niebie, wcale nie miała tam spokoju. Co chwilę zerkała na ziemię, żeby popatrzeć co się tam z ludźmi dzieje. Najbardziej jednak na sercu leżał jej ciężki żywot kobiet. Wiedziała ona, że stare ludowe porzekadło głosi, że jak dziewczynka się rodzi, to siedem chórów anielskich płacze, bo rodzi się ona na cierpienie.
Patrzyła też Matka Boża na nasze Beskidy, gdzie w dolinach wiejskie chaty przykucnęły od wiek wieków. Serce jej ogarniało wielkie współczucie, gdy widziała wiejskie kobiety wspinające się krętą górską drogą.
Na plecach w chustkach dźwigały one dzieci a w rękach niosły motyki lub grabie. Nic takiej niedoli nie mogła zaradzić. Wysyłała jedynie wiaterek, żeby osuszyć im skronie z potu.
Szczególną uwagę przykuła Matce Boskiej pewna pasterka, która pasąc bydło, ciągle się modliła lub śpiewała nabożne pieśni. Młoda dziewczyna była pięknej góralskiej urody. Warkocze miała do pasa. Ubrana była w długą zniszczoną, pokrytą łatami spódnicę, skromną bluzkę a na nogach miała chodaki.
Klęcząc na modlitwie płakała i prosiła Matkę Bożą:
- Matko Boża odmień mój los. Moje rówieśnice są takie szczęśliwe, mają już narzeczonych, a kto się nade mną zlituje
i będzie chciał taką biedną pasterkę?
Prośba pasterki została przez Matkę Bożą wysłuchana. Pewnej niedzieli, gdy w kościele dzwony biły na Anioł Pański, a słoneczko już zachodziło za góry, po pięknych słonecznych promieniach, zeszła ku modlącej się pięknej Pasterce Matka Boża i głosem słodkim jak miód przemówiła:
- Skoro tak żarliwie, prawdziwie i pobożnie się modlisz, powiedz, czego byś chciała najbardziej.
Biedna dziewczyna tak się wystraszyła, że bezwiednie padła na kolana i oczy jej spoczęły na połatanej i wyblakłej od słońca spódnicy. Zawstydziła się swojego wyglądu i bardzo cichutko wyszeptała:
- O rety ja przed Matusią Bożą w takiej połatanej spódnicy... To przecież wstyd... i rozpłakała się.
Wtedy to Matka Boża na całą szerokość rozłożyła swoje ręce, a wszystkie najpiękniejsze kwiaty z łąki na której stała, przyszły do Niej. Dziewczyna aż wytrzeszczyła oczy gdy spostrzegła, że Matka Boża trzyma w rękach kawałek materiału w śliczne drobne kwiatki. Podała go Pasterce i jeszcze raz rozłożyła ręce po drugi kawałek. Zabierz to, tyle wystarczy. Będziesz miała piękne spódnice. Jedną od święta, drugą na co dzień. Dziewczyna padła na kolana, dziękując Matce Bożej. Lecz gdy podniosłą głowę do góry, nikogo już przy niej nie było. Z wielką radością tuliła do piersi nowy materiał na spódnice.
Od tego czasu góralki żywieckie chwalą się swoimi kwiecistymi spódnicami. I nie ma w tym żadnego zdziwienia, skoro sama Matka Boska taki podarunek im dała.

Autor: Waleria Prochownik

„Legenda o źródełku świętego Wita”

Pisząc o żywieckich legendach, nie można pominąć miejsca zwanego Laskiem Świętego Wita, gdzie dawniej znajdowała się kapliczka ze źródełkiem.

Źródło to wypływało u podnóża wysokiego stoku porośniętego dębami, lipami i bukami. Miejsce to było tajemnicze, a wodzie przypisywano właściwości lecznicze. Wierzono bowiem, że w bardzo dawnych, przedchrześcijańskich jeszcze czasach, w uroczysku tym, znajdowała się świątynia słowiańskiej bogini Żywi, od której jak głosi legenda powstała nazwa miasta Żywca.

Kiedy w maju 1669 roku król Jan Kazimierz wraz z całym swoim dworem zjechał do żywieckiego zamku, gdzie po abdykacji oczekiwał na wyniki elekcji, bardzo zachorował na oczy. Wtedy to poradzono królowi, aby przemywał oczy źródlaną wodą z miejsca, które związane było z legendarnymi i historycznymi dziejami Żywca. Król tak jak mu zalecono, pojechał do źródełka i tam przemywał oczy źródlaną wodą. Wyzdrowiał, a w dowód wdzięczności ufundował obok źródła kaplicę pod wezwaniem świętego Wita. Drewniana kapliczka przetrwała do roku 1869, potem na jej miejsce wybudowano murowaną , którą w 1964 roku zburzono. Samo zaś źródełko, przed zalaniem wodami Jeziora Żywieckiego, ocalało . Dzisiaj z ocembrowanej studni, można się napić czystej, zimnej, źródlanej wody.

„Legenda o ostatnim żywieckim utopielcu”

Na podstawie opowiadania p.t. „O ostatnim utopielcu żywieckim” Z. M. Okuljara.

Dawno, dawno temu jak wspominają mieszkańcy miasta, utopce mieszkały całymi rodzinami w okolicy jazu, żelaznego mostu kolejowego czy też w łęgu za gazownią – gdzie obecnie Soła łączy się z Jeziorem Żywieckim.
Historia ostatniego żywieckiego utopca związana jest z rodziną rzeźnika Studenckiego. Tego to właśnie masarza, mieszkającego przy moście solnym, stale odwiedzał w jego masarni ostatni żywiecki utopielec. Żywiecki utopielec ubierał się na zielono, włosy miał rdzawe a oczy rybie, wielkie i wybałabuszone koloru zielonego. Przez ramię miał przewieszoną torbę, która zakrywała mu na prawym boku wiecznie mokrą plamę. Zjawiał się zawsze wieczorem, kiedy w sklepie nie było nikogo, kupował różnego rodzaju mięsne odpady i podroby. Sam od siebie płacił dwa razy tyle co żądał rzeźnik.
Działo się to po pierwszej wojnie światowej i trwało to może rok, może dwa. Byłoby tak pewnie dalej, gdyby utopca nie spotkała w sklepie ładna, młoda wiejska dziewczyna, Weronka, służąca Studenckich, która przez ciekawość zapytała utopca, czy on zjada to wszystko co kupuje. Wtedy utopiec, aby zaspokoić ciekawość Weronki odpowiedział, że zakupy robi po to by karmić ryby i raki. Wtedy Weronka zorientowała się, że ma do czynienia z utopcem i bardzo się przeraziła, że może on zrobić im krzywdę i do Soły ich zaciągnąć. Przekonywała masarza Studenckiego, by uwierzył, że jest to najprawdziwszy utopiec - tylko po miejsku ubrany. Pewnego dnia po południu zerwała się wichura. Burza z piorunami nadciągała od Skrzycznego. Pan Studencki uciął sobie drzemkę, a jego żona krzątała się po kuchni. Zaczął padać deszcz i nagle w sklepowych drzwiach pojawił się utopiec. Kiedy Weronka go zobaczyła, szybko wzięła do ręki kropidło już wcześniej na utopca przygotowane, zamoczyła w kropielniczce ze święconą wodą, która na drzwiach wisiała i zaczęła kropić utopca mówiąc:
- W imię Ojca i Syna i Ducha, a zgiń maro i zostaw ten dom w świętym spokoju... - a co kropnęła to utopiec stawał się mniejszy i mniejszy aż zmienił się w żabę zieloną w szare plamki. Zanim jednak to się stało zdążył jeszcze opluć Weronkę.
Nagle zerwał się wicher, otwarł sklepowe drzwi i żaba uciekła do ogrodu. Za kilka dni po tym zajściu, Weronkę obsypało krostami. Żadne leki nie pomagały. Pani Studencka twierdziła, że to utopiec zemścił się na Weronce za to święcenie. Żal jej było dziewczyny, która wyglądała okropnie. Poradziła więc Weronce aby szła do kapliczki świętego Wita, a tam przed tą kapliczką w źródełku w cembrowinie kamiennej cała się obmyła, bo woda ta ma moc uzdrawiającą i niejednemu już pomogła. Nawet sam król Jan Kazimierz tam się modlił i łaskę uzdrowienia otrzymał. Weronka zrobiła tak jak jej pani Studencka poradziła i za czwartym umyciem wredne krosty zniknęły. Weronka z wdzięczności za swe wyzdrowienie świeczki przed Upadkiem Pańskim przy wejściu do kościoła farnego przy rynku zapaliła i modliła się za utopielca, co go na żabę wyświęciła.
Pan Studencki pokpiwał sobie z tej opowieści, ale prawdą było, że utopiec zielony już się więcej w sklepie nie pojawił. Weronka zaś święcie wierzyła, ze dom i rodzinę Studenckich od wielkiego nieszczęścia uratowała.